środa, 30 marca 2016

BARCELONA cz.I

BARCELONA    cz.I



Podobno pierwsze zdanie jest najważniejsze więc trochę czasu poświęciłam na  wybór takiego, które byłoby jak najbardziej prawdziwe i szczere . Niestety było to zanim historia się zmaterializowała a kiedy to już nastąpiło, to moje pierwsze zdanie nijak się miało do rzeczywistości. Być może w złym momencie wypowiedziałam je na głos? Poza tym blog miał być głównie o jedzeniu w różnych miejscach na naszym globie, ale chyba jednak nie będę umiała pominąć wątków typowo podróżniczo-organizacyjnych. Ale wracając do meritum…  No cóż….miało być prosto: Barcelona to moja miłość, miasto, w którym chciałabym się zestarzeć…Ale czy na pewno?
Ten wyjazd nie był jakoś specjalnie planowany- tak naprawdę  był prezentem urodzinowym dla mnie, ponieważ z dość dużą regularnością tęskno wzdychałam w kierunku Barcelony.  Postanowiliśmy podejść do niego dość freestylowo i raczej na dużym luzie. W tym miejscu powinnam nadmienić, że rzadko kiedy jadę gdziekolwiek nieprzygotowana- tak już mam, że lubię mieć w głowie ogólny szkielet każdej eskapady. Tym razem miało być inaczej. Po wybraniu terminu i kupnie biletów zajęliśmy się poszukiwaniem noclegu. Okazało się, że większość miejsc atrakcyjnych cenowo było zajętych z powodu bliskości meczu Barcy. Dawniej korzystaliśmy z wynajmu całego mieszkania, które może nie było nawet średnio luksusowe, to jednak lokalizacja na Pla de Palau rekompensowała wszelkie niewygody takie jak na przykład wchodzenie na szóste piętro kilka razy dziennie, brak okien, z których widać byłoby niebo czy ledwo ciurkającą wodę z kranu.
Kto nie ryzykuje ten nie pije szampana jak powiadają więc  nie zastanawiając się długo postawiliśmy na pokój z prywatną łazienką przy hiszpańskiej rodzinie…Wysiadając z lotniskowego autobusu byliśmy zachwyceni-dzielnica Eixample wieczorową porą prezentowała się cudownie, z przystanku do miejsca docelowego mieliśmy zaledwie 600 metrów, do tego nasze lokum znajdowało się w kamienicy-a zawsze zastanawialiśmy się jak wyglądają te mieszkania od środka- bo z zewnątrz robiły bardzo dobre wrażenie. Zresztą o samej dzielnicy napiszę nieco później.
Po wdrapaniu się tym razem na piętro trzecie drzwi otworzyła nam przemiła Peruwianka i zaprowadziła od razu do naszej kwaterki. Czy muszę dodawać, że to co zobaczyliśmy było dokładnym przeciwieństwem tego co widniało na zdjęciach ofertowych na popularnym portalu zajmującym się wynajmem prywatnych kwater? O szampanie mogliśmy zapomnieć. Pokój mały, ciemny, jedyne okna, które były po pierwsze wychodziły na zagraconą loggię (co odkryliśmy następnego dnia) a po drugie były zasłonięte okiennicami.  Lecz wisienką na torcie była łazienka bez wanny czy prysznica. Czyli marzenia o spokojnej kąpieli w prywatnej łazience prysły jak bańka mydlana. Trochę przybici zaistniałym stanem rzeczy zostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy w miasto-tylko tyle nam pozostało. Oczywiście celem było jedzenie-pomimo wieczornej pory i po bądź co bądź długiej podróży byliśmy nieźle głodni. Swoje kroki w pierwszej kolejności skierowaliśmy do naszego ulubionego miejsca z hamburgerami czyli do Kiosko Burger Bar.
Mogę to miejsce szczerze polecić.  Przede wszystkim sami decydujemy co znajdzie się w naszym burgerze, w jakiej bułce będzie podany kotlet, z jakimi dodatkami, sosami i rodzajem ziemniaków. Decydujemy też o ty czy mamy ochotę na wspomnianą wyżej wołowinę, kurczaka, jagnięcinę czy wersję wegetariańską. System zamawiania jest prosty o ile znamy angielski czy hiszpański gdyż w tych dwóch językach mamy karty zamówienia, które wypełniamy i oddajemy pani za ladą uiszczając oczywiście należność z góry. W zamian dostajemy numerek i pozostaje nam jedynie cierpliwie czekać. W tak zwanym międzyczasie można poobserwować współtowarzyszy lub pogapić się w telewizor.

Jeśli chodzi o mięso to za niewielką dopłatą możemy rozkoszować się smakiem ekologicznej krowy prosto z Pirenejów. Każdy burger waży 200 g więc jest to naprawdę uczciwa porcja. Dodatki wśród których możemy się poruszać to między innymi ser Manchego, ser kozi, duński ser Danish Blue,  chutneye, pikle, karmelizowana cebula, bekon, pieczona papryka i wiele innych. Lokal oferuje również podstawową wersję sałatki, do której można dokupić dodatkowy bekon lub kurczaka a także dodatki do hamburgerów takie jak sosy i sery oraz ziemniaki w różnej postaci. Ceny są umiarkowane, za hamburgery trzeba zapłacić od 5,90 do 8,90 natomiast frytki są w cenie od 2,50 do 3,90 za porcję. To co jest istotne to niezmienność cen- zarówno poza sezonem jak i w sezonie ceny są takie same- w przeciwieństwie do najpopularniejszej formy posiłku jakim jest  „menú del día”, które poza sezonem kosztuje około 9,90 a w sezonie 15,90 i więcej. Oczywiście ceny podaję w euro.


Lokal ma jeszcze jedną zaletę- łatwo do niego trafić gdyż znajduje się przy jednej z głównych ulic, niedaleko Pla de Palau, portu i stacji metra Barceloneta. Nazwa ulicy może nie jest najprostsza do zapamiętania, ale nie niemożliwa: Av. del Marquès de l'Argentera, 1 bis. Idąc od stacji metra w stronę dzielnicy gotyckiej prawie się na niego wchodzi przechodząc jednym z przejść dla pieszych. Tak wygląda z zewnątrz



a tak w środku



 a tak wyglądają hamburgery i frytki




Na pewno jest to propozycja dla wszystkich bardzo głodnych turystów lubiących konkretne posiłki. Oczywiście w Barcelonie nie ma żadnego problemu ze znalezieniem innych lokali, niemniej jednak ten ze wszystkich oferujących hamburgery najbardziej przypadł nam do gustu zarówno z powodu jakości posiłku jak i doskonałej lokalizacji. 

Comments System

Disqus Shortname

Copyright © 2016 World on the plate , Blogger