Podobno pierwsze zdanie jest najważniejsze więc trochę czasu
poświęciłam na wybór takiego, które byłoby
jak najbardziej prawdziwe i szczere . Niestety było to zanim historia się
zmaterializowała a kiedy to już nastąpiło, to moje pierwsze zdanie nijak się
miało do rzeczywistości. Być może w złym momencie wypowiedziałam je na głos? Poza
tym blog miał być głównie o jedzeniu w różnych miejscach na naszym globie, ale chyba jednak nie będę
umiała pominąć wątków typowo podróżniczo-organizacyjnych. Ale wracając do meritum… No cóż….miało być prosto: Barcelona to moja
miłość, miasto, w którym chciałabym się zestarzeć…Ale czy na pewno?
Ten wyjazd nie był jakoś specjalnie planowany- tak naprawdę był prezentem urodzinowym dla mnie, ponieważ
z dość dużą regularnością tęskno wzdychałam w kierunku Barcelony. Postanowiliśmy podejść do niego dość
freestylowo i raczej na dużym luzie. W tym miejscu powinnam nadmienić, że
rzadko kiedy jadę gdziekolwiek nieprzygotowana- tak już mam, że lubię mieć w
głowie ogólny szkielet każdej eskapady. Tym razem miało być inaczej. Po
wybraniu terminu i kupnie biletów zajęliśmy się poszukiwaniem noclegu. Okazało
się, że większość miejsc atrakcyjnych cenowo było zajętych z powodu bliskości
meczu Barcy. Dawniej korzystaliśmy z wynajmu całego mieszkania, które może nie
było nawet średnio luksusowe, to jednak lokalizacja na Pla de Palau rekompensowała
wszelkie niewygody takie jak na przykład wchodzenie na szóste piętro kilka razy
dziennie, brak okien, z których widać byłoby niebo czy ledwo ciurkającą wodę z
kranu.
Kto nie ryzykuje ten nie pije szampana jak powiadają
więc nie zastanawiając się długo
postawiliśmy na pokój z prywatną łazienką przy hiszpańskiej rodzinie…Wysiadając
z lotniskowego autobusu byliśmy zachwyceni-dzielnica Eixample wieczorową porą
prezentowała się cudownie, z przystanku do miejsca docelowego mieliśmy zaledwie
600 metrów, do tego nasze lokum znajdowało się w kamienicy-a zawsze
zastanawialiśmy się jak wyglądają te mieszkania od środka- bo z zewnątrz robiły
bardzo dobre wrażenie. Zresztą o samej dzielnicy napiszę nieco później.
Po wdrapaniu się tym razem na piętro trzecie drzwi otworzyła
nam przemiła Peruwianka i zaprowadziła od razu do naszej kwaterki. Czy muszę
dodawać, że to co zobaczyliśmy było dokładnym przeciwieństwem tego co widniało
na zdjęciach ofertowych na popularnym portalu zajmującym się wynajmem
prywatnych kwater? O szampanie mogliśmy zapomnieć. Pokój mały, ciemny, jedyne
okna, które były po pierwsze wychodziły na zagraconą loggię (co odkryliśmy
następnego dnia) a po drugie były zasłonięte okiennicami. Lecz wisienką na torcie była łazienka bez
wanny czy prysznica. Czyli marzenia o spokojnej kąpieli w prywatnej łazience
prysły jak bańka mydlana. Trochę przybici zaistniałym stanem rzeczy zostawiliśmy
bagaże i ruszyliśmy w miasto-tylko tyle nam pozostało. Oczywiście celem było
jedzenie-pomimo wieczornej pory i po bądź co bądź długiej podróży byliśmy
nieźle głodni. Swoje kroki w pierwszej kolejności skierowaliśmy do naszego
ulubionego miejsca z hamburgerami czyli do Kiosko Burger Bar.
Mogę to miejsce szczerze polecić. Przede wszystkim sami decydujemy co znajdzie
się w naszym burgerze, w jakiej bułce będzie podany kotlet, z jakimi dodatkami,
sosami i rodzajem ziemniaków. Decydujemy też o ty czy mamy ochotę na wspomnianą
wyżej wołowinę, kurczaka, jagnięcinę czy wersję wegetariańską. System
zamawiania jest prosty o ile znamy angielski czy hiszpański gdyż w tych dwóch
językach mamy karty zamówienia, które wypełniamy i oddajemy pani za ladą
uiszczając oczywiście należność z góry. W zamian dostajemy numerek i pozostaje
nam jedynie cierpliwie czekać. W tak zwanym międzyczasie można poobserwować
współtowarzyszy lub pogapić się w telewizor.
Jeśli chodzi o mięso to za niewielką dopłatą możemy
rozkoszować się smakiem ekologicznej krowy prosto z Pirenejów. Każdy burger
waży 200 g więc jest to naprawdę uczciwa porcja. Dodatki wśród których możemy
się poruszać to między innymi ser Manchego, ser kozi, duński ser Danish
Blue, chutneye, pikle, karmelizowana
cebula, bekon, pieczona papryka i wiele innych. Lokal oferuje również
podstawową wersję sałatki, do której można dokupić dodatkowy bekon lub kurczaka
a także dodatki do hamburgerów takie jak sosy i sery oraz ziemniaki w różnej postaci.
Ceny są umiarkowane, za hamburgery trzeba zapłacić od 5,90 do 8,90 natomiast
frytki są w cenie od 2,50 do 3,90 za porcję. To co jest istotne to niezmienność
cen- zarówno poza sezonem jak i w sezonie ceny są takie same- w przeciwieństwie
do najpopularniejszej formy posiłku jakim jest „menú del día”, które poza sezonem kosztuje
około 9,90 a w sezonie 15,90 i więcej. Oczywiście ceny podaję w euro.
Lokal ma jeszcze jedną zaletę- łatwo do niego trafić gdyż
znajduje się przy jednej z głównych ulic, niedaleko Pla de Palau, portu i
stacji metra Barceloneta. Nazwa ulicy może nie jest najprostsza do
zapamiętania, ale nie niemożliwa: Av. del Marquès de l'Argentera, 1 bis. Idąc
od stacji metra w stronę dzielnicy gotyckiej prawie się na niego wchodzi przechodząc jednym z przejść dla pieszych. Tak
wygląda z zewnątrz
a tak w środku
a tak wyglądają hamburgery i frytki
Na pewno jest to propozycja dla wszystkich bardzo głodnych turystów lubiących konkretne posiłki. Oczywiście w Barcelonie nie ma żadnego problemu ze znalezieniem innych lokali, niemniej jednak ten ze wszystkich oferujących hamburgery najbardziej przypadł nam do gustu zarówno z powodu jakości posiłku jak i doskonałej lokalizacji.