Kolejnym głównym punktem na naszej trasie miał być Grand Canyon....No cóż, jego masyw widać na powyższym zdjęciu i tyle w zasadzie musiało nam wystarczyć. A wszystko za sprawą pogody.
Poranek we Flagstaff przywitał nas półmetrową warstwą śniegu i ujemną temperaturą. Nie tego się spodziewaliśmy. Nasz samochód wyposażony w letnie opony odśnieżaliśmy hotelowymi ręcznikami, bo nic innego pod ręką nie było. Ale nie to było najgorsze.
Na skutek złych warunków atmosferycznych drogi dojazdowe do Wielkiego Kanionu zostały zamknięte więc nie pozostało nam nic innego jak przyjąć niepowodzenie organizacyjne na klatę i na bieżąco przeorganizować trasę. W takich sytuacjach bardzo dobrze sprawdza się zasada nie przywiązywania się do planów, pomysłów czy założeń. Taka odrobina filozofii buddyjskiej w praktyce :-) Wracając jednak do zmian , wybór padł na Monument Valley, której ze względu na oddalenie od pierwotnej trasy w ogóle nie braliśmy pod uwagę. Czyli jak się okazało nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo miejsce było zdecydowanie warte odwiedzenia i osobiście żałowałam, że wcześniej nie udało nam się go nigdzie wcisnąć.
Flagstaff opuszczaliśmy w żółwim tempie otoczeni szarością i bielą
By po chwili znaleźć się w krajobrazie prawie księżycowym
Do pokonania mieliśmy w sumie około 300 mil a bazą noclegową było Page.
Wzdłuż całej trasy dostrzec można było porozrzucane domostwa Indian Navaho, którzy w większości zamieszkują te tereny a także są od zawsze gospodarzami tutejszych rezerwatów- również Monument Valley.
Myślę , że każdy kojarzy Monument Valley z filmów- a nakręcono ich tu około 100 począwszy od produkcji Johna Forda z Johnem Wayne`m poprzez Rio Grande (chociaż nie ma w tym rezerwacie żadnej rzeki), 2001: Odyseję kosmiczną, Transformersów , Foresta Gumpa czy W Krzywym Zwierciadle:Wakacje.
Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że akurat w tym dniu nie można było wjeżdżać na teren parku własnymi samochodami a jedynie wykupić przejażdżkę w pick up`ach Indian za jakieś horrendalne kwoty typu 75$ za osobę. Może gdyby pogoda była bardziej sprzyjająca, skusilibyśmy się. Ale ponieważ wiało niemiłosiernie a od strony Kayenty nadciągały sine chmury i opady śniegu ograniczyliśmy się jedynie do krótkiej sesji fotograficznej.
Myślę, że nie ma się tu o czym za bardzo rozpisywać. Zdjęcia oddają może w połowie monstrualność tych skał wysokich na 300 metrów, które swe kolory zawdzięczają dwóm rodzajom piaskowca (Nawaho i Wingate) a kształt erozji eolicznej. Niby tylko tyle i aż tyle.
To był jednak dopiero przedsmak tego co czekało na nas w Page, ale o tym następnym razem.....