niedziela, 17 kwietnia 2016

BARCELONA CZ.IV- NIESPODZIANKI

BARCELONA CZ.IV-   NIESPODZIANKI


Będąc w nowym miejscu nigdy nie zdarzyło mi się odhaczyć wszystkich punktów z listy "must see", zawsze zostawiam coś na następny raz. I choć przy Sagrada Familia byłam wielokrotnie to jednak do środka weszłam dopiero teraz. Świadomie odwlekałam ten moment, bo prace remontowe wciąż trwają i wnętrze pięknieje z roku na roku. Ale o tym za moment.
Ilekroć podziwiałam architekturę z zewnątrz, włos mi się jeżył na głowie gdy widziałam Sagradę okręconą ludźmi stojącymi w kolejce po bilet wstępu-niezależnie od pogody ludzie stali godzinami w kolejce za każdym razem gdy tam byłam. Dlatego teraz wykazałam się sprytem (tak mi się przynajmniej wydawało) i kupiłam go dla nas z wyprzedzeniem przez internet. Wybrałam dość dziwną godzinę jak na mnie, bo 13.00... Chyba wyszłam z założenia, że tym razem nie będziemy się nigdzie spieszyć. Już w Barcelonie okazało się jednak,że rytm dnia układa się zgoła inaczej i tak naprawdę już o 10 rano jesteśmy gotowi do wymarszu. Poza SF mieliśmy w planach obejrzenie jeszcze Sant Pau Recinte Modernista, ale jako że usytuowany jest tylko 5 minut spacerem od kościoła więc nadal nie mieliśmy koncepcji jak zagospodarować czas. Postanowiliśmy pojechać wcześniej, po prostu pokręcić się po okolicy i zdać się łut szczęścia.
Gdy wysiedliśmy z metra na stacji Guinardó I Hospital de Sant Pau niemalże weszliśmy na drogowskaz na Turó de la Rovira. Czytałam wcześniej o tym punkcie widokowym z bunkrami (Bunkers del Caramel), ale nie planowałam się tam wybierać. Skoro jednak mieliśmy nadmiar czasu, nie zastanawialiśmy ani chwili. Droga prowadziła pod górę, robiło się coraz cieplej. Na szczęście jednak z powodu naprawdę stromego podejścia, które obsadzone było domami mieszkalnymi jakiś geniusz wpadł na pomysł zainstalowania czegoś w rodzaju kolejki szynowej, z której korzystają zarówno turyści jak i mieszkańcy. Dla ambitnych są do wyboru schody.

My oczywiście wjechaliśmy. I tak czekało nas jeszcze podejście  na samym wzgórzu aż do bunkrów wśród drzew przepełnionych papugami robiącymi mnóstwo hałasu.



Już na tym etapie wycieczki byliśmy zachwyceni natomiast po dotarciu na miejsce poczuliśmy się jakbyśmy siedzieli na dachu miasta





Spędziliśmy tam tak dużo czasu delektując się widokiem, słońcem i słodkim lenistwem, że ledwo zdążyliśmy "zaliczyć" z zewnątrz wspomniany Sant Pau autorstwa Lluís Domènech i Montaner
Nie wiedzieć czemu jest pomijany w przewodnikach a to naprawdę perełka modernizmu katalońskiego z początku XIX wieku widniejąca na liście Unesco od 1997 roku. Mam w domu przewodnik/ album po Barcelonie, kupiony zresztą lata temu niedaleko Sagrady- on również milczy na temat tego miejsca.



Do Sagrady dotarliśmy punktualnie na 13.00 i z gęsią skórką (przynajmniej ja) weszliśmy do środka.
Nie będę się rozwodziła nad detalami, grą światłem, przytłaczającą swym geniuszem koncepcją tej świątyni. Sami zobaczcie- słowa są tu absolutnie zbędne









Komentarz niepotrzebny,prawda?
Najbardziej żałowałam, że nie miałam przy sobie aparatu fotograficznego z prawdziwego zdarzenia a jedynie telefon komórkowy. Ale jak się nie ma co się lubi.....:-)

A już w następnym poście wzgórze Montjuic rowerem i nie tylko, test barcelońskich buffet libre oraz trochę miejskiej architektury....


P.S. Wychodziliśmy z Sagrady prosto na budynek z kasami....wyobraźcie sobie, że nie było kolejki...
Taka sytuacja zdarzyła mi się w Hiszpanii już po raz drugi, ale o tym w relacji z Malagi i okolic za jakiś czas.

sobota, 9 kwietnia 2016

Barcelona cz.III - BĄBLE, LODY I DWA KÓŁKA

Barcelona  cz.III - BĄBLE, LODY I DWA KÓŁKA


Wędrując z powrotem w stronę stacji metra Barceloneta nie sposób przejść obojętnie obok jednego z ciekawszych miejsc w centrum miasta- chodzi o Can Paixano (Carrer de Reina Cristina 7)- mały lokal połączony ze sklepem, w którym od 9.00 rano można posilać się nie tylko rewelacyjnymi kanapkami na ciepło i na zimno, jamón serrano,iberico, chorizo, serem czy oliwkami, ale przede wszystkim hiszpańską cavą, którą właściciele sami produkują. Zresztą cóż może być piękniejszego w letni poranek niż schłodzony, bąbelkowy trunek na śniadanie, w drodze na plażę? Brzmi pięknie i jest prawdziwe.
Gdy szukaliśmy tego miejsca po raz pierwszy popełniliśmy taktyczny błąd, gdyż udaliśmy się na poszukiwania grubo po zmroku i do tego w niedzielę a ten lokal po pierwsze zamykają dość wcześnie jak na Hiszpanię, bo około 22.00, po drugie w niedzielę jest nieczynny a po trzecie nie ma nad nim żadnego szyldu. Wejście do niego stanowią szklane drzwi na noc zasłaniane wielkimi drewnianymi. Oczywiście my nigdy nie poddajemy się zbyt łatwo więc wróciliśmy następnego dnia rano i spotkała nas zasłużona nagroda. Can Paixano było otwarte  w środku pomimo wczesnej pory tętniło życie
Wybraliśmy kanapki z morcillą czyli hiszpańską kaszanką (zamiast kaszy używa się ryżu), która ma nieco mniej nachalny wątróbkowy posmak, boczkiem, szynką,foie gras z roquefor- wszystko niechlujnie zawinięte w papier, i do tego cavę wytrawną i na deser różową.





Na szczęście w godzinach porannych nie ma jeszcze tłoku i można spokojnie przekazać zamówienie obsłudze. Natomiast w porze lunchu ciężko wejść do środka nie mówiąc już o dopchaniu się do lady. Na szczęście wszystko co oferuje to miejsce jest wypisane na dużych tablicach wiszących nad patelniami i rusztami, przy których uwijają się ubrani na czarno panowie.
Wygląda to mniej więcej tak:

Rano:


w porze lunchu:



Dla mnie takie miejsca mają swój niepowtarzalny, lokalny urok, o jakości serwowanych tam posiłków świadczy ilość śmieci na podłodze. Pierwsze pojawiają się zaraz po otwarciu:


Później ze względu na panujący w środku tłok nie ma szans żeby zrobić jakiekolwiek zdjęcie.
Oczywiście wytresowana przez polskie tradycje mam opór w rzucaniu śmieci na ziemię, ale pomału się przełamuję i przy każdej następnej bytności w Hiszpanii robię to coraz swobodniej. Podobne odczucia wzbudza we mnie Chińczyk plujący i charkający na ulicy, ale jak się okazało i do tego można się przyzwyczaić .Tak jest i nie ma co się dziwić. A przełamanie własnego oporu czasem bywa wyzwalające i sprawia dużo radości ;-)
Wspominałam już, że oprócz baru działa też sklepik, w którym można zaopatrzyć się w większe ilości różnych gatunków cavy, jak również w długodojrzewającą szynkę, ser i różnego rodzaju przetwory. Naprawdę warto, wszystko jest przepyszne i wcale nie bardzo drogie- na przykład cena cavy zaczyna się od 5 euro za butelkę, za kieliszek w barze zapłacimy od 1,15 euro.



Objedzeni postanowiliśmy spalić kalorie jeżdżąc na rowerze- pomarańczowe rowery są jedynie dla mieszkańców Barcelony, ale tuż obok kościoła Santa Maria del Mar jest całkiem nieźle wyposażona wypożyczalnia. Pogoda dopisywała więc długo się nie zastanawialiśmy.




Mając w nogach solidną zaprawę w postaci zajęć spinningu kilka razy w tygodniu postanowiliśmy pojechać wzdłuż wybrzeża do Badalony. Każdy z nas wybrał sobie rower, ja mam słabość do koloru fioletowego.... Mógłby w tym miejsc pojawić się komentarz, że jestem typową kobietą, bo przy wyborze pojazdu kieruję się kolorem, ale nic bardziej błędnego. Wszystkie rowery miały to samo wyposażenie i różniły się jedynie kolorem... To taka mała dygresja. Wracając jednak do mojego fioletowego rumaka- chociaż mam w domu rower, wiem jak powinny kręcić się koła, byłam tak zaaferowana, że nawet nie zwróciłam uwagi na to, że przednie koło ciężko było ruszyć z miejsca...Czujność-zero. Chyba podświadomie uznałam, że skoro to wypożyczalnia w dzielnicy gotyckiej, to i rower musi być wysłużony i leciwy. Ruszyliśmy. Włączyłam endomondo- z ciekawości. W Barcelonie jest sporo ścieżek dla rowerzystów więc jeździ się bardzo przyjemnie:



Po pięciu kilometrach zaczęły mnie boleć nogi - fakt ten wzbudził oczywiście nie lada wesołość u mojego towarszysza. Jak na ironię im dalej w las tym było gorzej. Oczywiście starałam się nie okazywać zmęczenia ani tym bardziej irytacji, ale było naprawdę ciężko. Jedynie widoki rekompensowały mi trud tej wycieczki:



Po 12 kilometrach rower zaczął wydawać dziwne dźwięki po czy stanął całkowicie. O dojechaniu do Badalony nie było mowy choć dzieliło nas niewiele. Na powrót do wypożyczalni mieliśmy półtorej godziny, 12 kilometrów i niesprawny rower...Na szczęście po dokładnych oględzinach okazało się, że zakleszczył się hamulec i wystarczyło jedynie go rozkręcić. Pytanie tylko czym...? Urządziliśmy rozpaczliwą łapankę na pojedynczych rowerzystów w nadziei, że któryś z nich będzie miał jakiekolwiek narzędzia. Po kilkunastu minutach, tracąc już optymizm, zatrzymaliśmy wystylizowanego sportowo starszego pana, który niczym magik na przedstawieniu wyjął z niezbędnika klucz francuski, który dla ułatwienia w Hiszpanii jest kluczem angielskim, i pomógł nam uporać się z zapieczonym hamulcem. Radości nie było końca. Natychmiast żwawo i z nową energią skierowaliśmy się w stronę wypożyczalni aby oddać wadliwy rower.
Finał historii był jednak taki, że po opowiedzeniu naszej przygody już na miejscu miły serwisant zaproponował nam dodatkowy czas jazdy na innym rowerze- z czego oczywiście skorzystaliśmy i dwa dni później dostaliśmy 4 godziny w cenie dwóch.
Wracając jeszcze na chwilę do drogi powrotnej- zahaczyliśmy o najlepszą lodziarnię w jakiej kiedykolwiek byliśmy i do której zawsze wracamy choćby nie wiem co: VIOKO (Passeig de Joan de Borbó 55). Lody drogie, ale porcje olbrzymie, smaki odlotowe, a wszystko z naturalnych składników (żałuję, że zdjęcie z tablicą smakową wyszło takie niewyraźne). Absolutnym hitem dla nas jest smak dulce de leche...Nawet teraz na samo wspomnienie cieknie mi ślinka...:







To miejsce z gatunku must taste, zwłaszcza jeśli jest się choć trochę łasuchem. Oprócz lodów można kupić tam czekoladę ich produkcji, ciasta,torty, pralinki czy makaroniki lub po prostu napić się dobrej kawy-tym razem bez bąbelków.


niedziela, 3 kwietnia 2016

BARCELONA cz.II- MAGICZNA CYGANERIA

BARCELONA  cz.II- MAGICZNA CYGANERIA


Skoro już zbliżyliśmy się do dzielnicy gotyckiej, nie mogliśmy sobie odmówić leniwego spaceru w bajkowej scenerii. Ten teatralny wręcz labirynt zaułków i wąskich uliczek jest jednym z moich ulubionych miejsc w Barcelonie i chociaż teoretycznie podczas każdego pobytu bywam tu wielokrotnie to i tak wyjście z niego jest zawsze wielką niewiadomą gdyż w zależności od pory dnia wygląda zupełnie inaczej. Oprócz szeregu bardzo ciekawych małych sklepików, w których można kupić ubrania jak z czasów "Titanica" (ceny zaczynają się od kwot trzycyfrowych) co chwilę można się natknąć na punkty gastro, w których chyba każdy znajdzie coś dla siebie-od szklaneczki zimnego piwa czy sangrii czy tapas za grosze po wyszukane dania w wystylizowanych restauracjach ze ściśle określonym dress codem.







Dla mnie najpiękniejszą, najbardziej tajemniczą i mroczną częścią Barii Gotic jest ta od Katedry Św.Eulalii w stronę morza. Bez obaw można tam wrzucić mapę do torby i po prostu pozwolić sobie na totalne zagubienie, dać się ponieść nurtowi ciekawości.

My tym razem mieliśmy jasno wyznaczony cel- restauracja Els 4 Gats  mieszcząca się przy C/Montsió 3 czyli niedaleko od Placu Katalońskiego pomiędzy Ramblą a Via Laietana.  Nie mieliśmy w planach kilkudaniowego posiłku a jedynie deser, na który ostrzyłam sobie zęby już od jakiegoś czasu, ale o tym za chwilę. 4 Koty to kawał niezłej historii i przykład na to, że fortuna kołem się toczy.
Wszystko zaczęło się pod koniec XIX wieku w Paryżu. Pere Romeu- lalkarz, malarz amator a później promotor kultury katalońskiej,  pracujący w owym czasie jako kelner i animator w kabarecie Le Chat Noir (w Paryżu) uwiedziony atmosferą tam panującą wpadł na pomysł aby przenieść klimat tego miejsca do Barcelony. Jak postanowił tak zrobił i 12 czerwca 1897 otworzył swoją wymarzoną restaurację. Wspierało go finansowo dwóch przyjaciół-Santiago Rusiñol i Ramon Casas- malarze moderniści. Na jej siedzibę wybrał miejsce nie byle jakie. Była to Casa Marti- autorem był 28-letni architekt Josep Puig i Cadafalch. Budynek do dziś robi wrażenie- zdobią go poza piękną fasadą z czerwonej cegły częściowo witrażowe wielkie okna, wspaniałe rzeźby autorstwa Eusebi Arnau oraz metalowe dekory Manuela Ballarin.








Pere Romeu miał swoją wizję tego miejsca-nie chodziło tylko o strawę i muzykę na żywo, chciał też nakarmić duszę swojej klienteli więc często przysiadał się do gości tocząc długie dysputy o tym jak zbawić świat. Był idealistą a jak wiadomo w biznesie nie ma sentymentów. Przez pierwsze sześć lat lista gości nieprzerwanie rosła, do stałych bywalców należeli Gaudi, Adolf Mas, Ricard Canals, Isaac Albeniz, Enric Granados, Lluis Millet, Ricard Opisso czy Pablo Picasso, który w 1899 namalował rysunek, który ozdobił kartę menu. Nawiasem mówiąc miał tam też swoją pierwszą wystawę. Oprócz tego w restauracji regularnie odbywały się przedstawienia teatru cieni czy teatru lalek. Oczywiście goście, jeśli akurat nie byli przy kasie, nie musieli płacić lub płacili tylko nieznaczną część należności- zwłaszcza jeśli byli stałymi klientami lokalu. Jak potoczyły się dalsze losy Pere Marzyciela nie trudno zgadnąć. W 1903 roku na skutek coraz większych długów musiał zamknąć lokal -oczywiście ku szczeremu zdumieniu wszystkich  barcelończyków. Sam zmarł, również w biedzie- pięć lat później.
Lokal natomiast przekształcił się w siedzibę artystów de Sant Lluc i był nią aż do roku 1936 kiedy to hiszpańska wojna domowa zmieniła wszystko.
Musiało minąć wiele lat aby 4 Koty wydobyły się z letargu a wszystko to za sprawą trójki speców od gastronomii-Pere Moto, Ricard Alsina i Ana Verdaguer,  którzy w latach 70-tych zjednoczyli swoje siły i na nowo otworzyli drzwi tej restauracji. Tyle tytułem wstępu i historii.
Jest to tak klimatyczne miejsce, że nawet bez jedzenia deseru czy normalnego posiłku warto tu zajrzeć. Ściany są ozdobione rysunkami poprzednich właścicieli i gości, znajdziemy tam też sporo zdjęć i ciekawych dekoracji, wystrój praktycznie jest taki sam ja ponad 100 lat temu.











Na koniec słów kilka o celu naszej wizyty. Oczywiście oprócz osławionej chocolate con churros, która tu smakowała nam najbardziej ze wszystkich jakie dotąd piliśmy (do pitnej czekolady na spodeczku dostaliśmy saszetkę z cukrem....) a churrosy chrupały radośnie przy każdym kęsie, zamówiliśmy zupę z białej czekolady (sopa de chocolate blanco). Jak wspomniałam wcześniej wiedziałam, że tam ją zamówię, bo wcześniej gruntownie przejrzałam menu i od razu wpadła mi w oko.Nigdy wcześniej czegoś takiego nie jadłam i choć nazwa brzmiała jednoznacznie to zupa w Els 4 Gats miała konsystencję lekkiego i delikatnego kremu-coś pomiędzy panacottą a creme brulee,  bez natarczywej słodkości białej czekolady...Po prostu poezja. Wierzch posypany był drobinkami strzelającej pod językiem czekolady a także malutkimi kawałeczkami mango oraz truskawek.






Oczywiście natychmiast zapragnęłam poznać recepturę tego nieziemskiego deseru, ale niestety kierownik sali czerwieniąc się lekko i pokazując pożółkłe od tytoniu zęby odmówił tłumacząc, że to sekretna receptura szefa kuchni.
No ale nie ze mną te numery, wystarczyły dwie próby po powrocie do domu aby uzyskać pożądany efekt. Zainteresowanych odsyłam oczywiście na mojego kulinarnego bloga.
Po słodkiej przerwie kontynuowaliśmy nasz spacer po barcelońskich zakamarkach kierując się w stronę Barcelonety

Comments System

Disqus Shortname

Copyright © 2016 World on the plate , Blogger