środa, 26 lipca 2017

San Diego/Tijuana


San Diego-to zdjęcie przedstawia widok z promenady wzdłuż brzegu  lecz bardziej przypomina chyba wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Kierując się dalej na południe robi się trochę bardziej luksusowo, w porcie jachtowym aż roi się od wszelakich maszyn pływających. Zaletą pobytu w San Diego w styczniu-przy bardzo przyjemnej pogodzie i temperaturze ok.18 stopni- jest totalna pustka. Miasto wygląda jak wymarłe, a większość mieszkańców, jaką widać na ulicach czy w sklepach stanowią Meksykanie lub inne nacje hiszpańskojęzyczne. I tak naprawdę od tego momentu podróży naszym głównym językiem w kontaktach z "tubylcami" staje się właśnie hiszpański. A skoro o pustce mowa to sami zobaczcie:






San Diego oferuje szereg atrakcji, z których świadomie nie skorzystaliśmy. Byliśmy tam zaledwie półtora dnia i bardziej nam zależało na wycieczce do Tijuany niż na kąpieli w SeaWorld, zwiedzaniu USS Midway (które obejrzeliśmy z zewnątrz) czy Zoo a na jazdę do Point Loma nie starczyło nam czasu. Odwiedziliśmy natomiast uroczo-kiczowate Old Town, które perfekcyjnie obrazuje stopień zakompleksienia Amerykanów i wyglądem przypomina miasteczko południowo-meksykańskie a nie amerykańskie stare miasto.
Można się tam dostać tramwajem, których jest w SD kilka linii.  Bilet (całodzienny) na wszystkie linie kupuje się w automacie na przystanku. Wizualna odległość od centrum może trochę odstraszać, ale jedzie się jedynie jakieś 20 minut.




Oczywiście miasteczko jest dopieszczone w każdym szczególe, i w porównaniu z betonowym centrum miasta jest naprawdę przytulne. Znaleźć tam można szereg restauracji i sklepików z pamiątkami, ławeczkę czy fragment wozu, na którym można odpocząć i podziwiać obfitą roślinność, napawać się widkami, śpiewem ptaków i chwilą relaksu.






W hotelu bardzo polecano nam spacer po Gaslamp Quarter, ale to przereklamowane miejsce, no chyba, że ktoś lubi klimat Monciaka czy Krupówek. Mnóstwo restauracji sieciowych i bardziej eleganckich, trochę barów, dyskoteki czyli wszystko dla niewymagającego turysty.
Nie wiem dlaczego, ale choć trafiliśmy do super restauracji meksykańskiej poza Downtown, nie zrobiłam zdjęcia szyldu a jedynie fotkę z "czekadełkiem" i niestety nie jestem w stanie odtworzyć na mapie tego miejsca.


Piwo kosztowało prawie tyle co burritos, ale chipsy, sosy i papryczki były za free.

Wszystkim zakupoholikom natomiast polecam ogromny outlet Las Americas (dojazd tramwajem)- tuż przy granicy z Meksykiem- jest to jeden z najlepszych outletów w Stanach. Byliśmy w tej samej sieci w Las Vegas-bez porównania. Także najlepiej zarezerwować sobie kilka godzin na buszowanie wśród półek z przecenionymi ciuchami i butami.

W kwestii gastronomicznej nieco lepiej sprawiłam się w Tijuanie, do której pojechaliśmy następnego dnia, już w strugach deszczu. Przez to chyba Tijuana wyglądała jeszcze gorzej niż w słoneczne dni.
I znowu- najwygodniej pojechać do granicy tramwajem- zajmuje to jakieś 45 minut z centrum SD. Granicę pokonuje się pieszo a po stronie meksykańskiej najlepiej od razu wziąć taksówkę. Mają tam różne kolory tych pojazdów- my jechaliśmy żółtą do centrum a białą z centrum. Obydwa kursy kosztowały po  5$ amerykańskich. Cenę najlepiej ustalić przed wejściem do taksówki.

A co robić w Tijuanie? Można zrobić tanie zakupy i dobrze zjeść. Wszystkie opowieści, że przechodzenie na stronę meksykańską jest niebezpieczne można włożyć między bajki-przynajmniej w ciągu dnia.. Tijuana żyje z turystów , którzy przyjeżdżają tam na zakupy i dobrą zabawę. Nie jest przy okazji lukrowanym obrazkiem jak Old Town w SD. Ulice są obskurne, brudne,  panuje tam urzekający chaos komunikacyjny, ale w tym wszystkim jest jakiś swojski klimat, który sprawia,że czujemy się totalnie beztrosko.
Tematem przewodnim naszej mini wyprawy było a) kupić T-shirty (panowie) b) najeść się (wszyscy).
I obydwie te rzeczy się udały choć z powodu różnice we wzroście między nami a Meksykanami nastręczały pewnych kłopotów w doborze rozmiaru- zwłaszcza na długość. Przymierzalnie były też średnio dopasowane, ale co tam :-)


Natomiast sama Tijuana prezentowała się w ten pochmurny dzień tak:






Na jedzenie trafiliśmy do miejsca na pierwszy rzut oka dziwnego a wszystko za sprawą ulotki, którą wręczyła nam jakaś kobiecina w okolicy kompleksu Cinemex (Paseo de los Heroes), i która jakimś cudem ocalała w moich papierach:


El Chilaquil Xpress to niby jadłodajnia na szybko, ale wszystko przygotowywane jest tam na świeżo,  wybór ogromny-burritos, tortas, chilaquiles, quesadillas, sałatki i dania główne. Mało tego-żadnych białych (poza nami) a na stolik musieliśmy chwilę czekać. Do tego przemiła obsługa.
Ceny podane są w walucie meksykańskiej, aby uzyskać cenę w dolarach amerykańskich przecinek należy przesunąć o jedną cyfrę w lewo.  Wszystko było tak dobre, że w sumie w cztery osoby zamówiliśmy osiem dań....ku rozbawieniu personelu oczywiście. W ramach wdzięczności dostaliśmy jako gratis ogromny talerz z frijol- czyli czarną, duszoną i zmiksowaną czarną fasolą. Marzyłam o niej od dawna. Również guacamole, które nam podano było jednym z lepszych jakie jadłam. (przepis znajdziecie TUTAJ)

Po obfitym posiłku zrobiliśmy jeszcze mały spacer po okolicy podziwiając słynny budynek CECUT i dokonując niezbędnych zakupów- między innymi pięknego czarnego sombrero, które podróżowało z nami do samego końca, kilku meksykańskich wyrobów ceramicznych oraz płyty Kwartetu  Dave`a Brubeck`a  w antykwariacie i udaliśmy się w drogę powrotną do USA. Następnego dnia rano ruszaliśmy na objazdową część po zachodniej stronie Stanów.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Comments System

Disqus Shortname

Copyright © 2016 World on the plate , Blogger